Nudzilo mi sie w nocy...
W moim pokoju stalo drzewo. Dab. Wiedzialam, ze rzecza niepowazną jest uprawa takich duzych roslin na dywanie, ale nie moglam sie powstrzymac – kocham przyrode. Przez cale zycie marzylam o tym, zeby budzic sie i zasypiac w cieniu zlowieszczo rozczapierzonych galezi. Kiedy szansa sie w koncu pojawila, nie omieszkalam z niej skorzystac. Moje drzewo, calkiem dorosle zreszta, dało mi wiecej niz oczekiwalam: radosc z powodu wiosennej zieleni oraz nostalgie brunatnych lisci w pazdzierniku. Nie zbieralam ich z podlogi. Czekalam, az zasypia caly pokoj, a potem robilam zdjecia. Mnostwo zdjec. Najczesciej staralam sie uchwycic sam moment opadania lisci, te chwile lotu miedzy sufitem a dywanem. Nigdy jednak tych zdjec nie wywolywalam, jakby w obawie, ze trzezwy rzut oka na papier polozy kres mojemu szczesciu. Poprzestawalam na wyobrazaniu ich sobie. Czulam sie calkowicie spelnionym fotografem, bo najwspanialsze prace widzialam zawsze przed oczami. Zainteresowanie ludzi nie bylo mi potrzebne. Nie mialam nawet pewnosci, czy jacys ludzie jeszcze istnieja. Nawet latarnie w tamtym czasie juz nie swiecily na ulicach.
Galezie mojego drzewa mialy w sobie cos przerazajacego. Tak twierdzil On. Przychodzil wieczorami, kiedy juz zasypialam, i rzucal bezczelne spojrzenia to na mnie, to na obiekt mojej dumy. Rzadko rozmawialismy. Czasami przyznawal, ze chcialby zrobic cos, zeby zostac. Pytalam, co konkretnie. Milczal. Mowily za niego tylko te slepia blyszczace w ciemnosci. Balam sie, ze moze zdecydowac sie na krok, ktorego nie bede potrafila usprawiedliwic. Tak sie jednak nie stalo. Krzeslo, szarpniecie, ucisk, brak oddechu – umialam to wszystko zrozumiec. Zostal. Z powiekami spuszczonymi na fluorescencyjne oczy jak kurtyna. Nie zdazylam mu juz nawet powiedziec, ze sztuki Becketta znam od dawna na pamiec.
Na galeziach czesto siadywaly ptaki. To wlasnie one podpowiedzialy mi ktoregos dnia, ze moge miec do czynienia ze zlym drzewem. Takim, ktore sie nigdy nie zestarzeje i nigdy nie umrze, chocby nawet caly swiat stracil racje bytu. Radzily, zebym je wyciela. Siekiere znalazlam pod lozkiem. Nie chcialam tego robic. Plakalam. Wnetrze mojego drzewa bylo plynne, czerwone. Strasznie bolalo. Zdazylam tylko pomyslec „Nie!”. Albo „Nie teraz!”. A moze nic nie pomyslalam. Strach. Sciany wolno okryla mgla.
Rozlano atrament. Natychmiast zastygl i stal sie krukiem, ktory gwaltownie uwolnil sie z mojego snu, rozrywajac mi powieki od wewnatrz. Wzbil sie nad lozkiem i kolowal, oszolomiony biela scian. Krzyczalam. Oni gladzili mnie po wlosach. Grabiami. A moze to zreszta byly rece. Mowili przy tym cos w obcym jezyku; pewnie chcieli mnie uspokoic. Kruk zmeczyl sie szybko i usiadl na drzewie. Bo ono nadal tu stalo. Mozliwe zreszta, ze to bylo juz inne drzewo. Albo inna ja. Nie wiem. Serce znowu zaczelo bic. Wyrok zapadl: czterdziesci lat dalszego zycia w zawieszeniu na wiecznosc. Cholera. Sedzia jak zwykle przekupiony.
Teraz znowu jestem w domu. Drzewo mieszka tu w dalszym ciagu, ale nie moge juz robic mu zdjec. Nie mam reki. Prawej. Niedobrze. Juz nigdy nie bede prowadzic pamietnika. Ani samochodu. Wygladam koszmarnie - czeka mnie przymusowa abstynencja do konca swiata. Nawet ten garbus spod trojki mnie nie chce. Pytalam. Rozesmial sie tylko.
Latarnia sie zaswiecila, a chodnikiem suna ludzie. Chyba moi dawni znajomi. Wiec jednak zyja. Niech im bedzie. Patrze w tamta strone i wiem, ze powinnam krzyknac, machnac kikutem na powitanie i usmiechnac sie zachecajaco, ale nie robie tego. W ogole nic nie robie. Czyli umieram. Nastepny kruk trzepocze skrzydlami pod sciana moich powiek. Na prozno. Z tego snu nie zdolaja mnie juz obudzic.