Komentarze: 1
Nie umiem pisac na wakacjach. To znaczy, potrafie gryzmolic dlugopisem po kartce (analfabetyzmu pierwotnego sie jakos pozbylam, a wtorny mi chyba na razie nie grozi), ale o sensownych wypowiedziach moge tylko pomarzyc. Wszystko mi sie rozmywa. Patrze na kalendarz i co widze? 16 lipca widze. Dociera do mnie ponura mysl, ze zmarnowalam już 25 dni. Chociaz nie do konca jestem pewna, czy zmarnowalam - niewiele z nich pamietam. Mam wrazenie, ze to jest jeden dzien, tylko taki troche dluzszy, ktory z niewiadomych powodow nie chce sie skonczyc. Trudno. Zawsze istnieje nadzieja, ze ja skoncze sie przed nim.
Zachcialo mi sie rano nowego numeru „Polityki”. Poszlam do kiosku. Pani powiedziala, ze niestety nie ma. Poszlam do drugiego kiosku. To samo. W poczuciu bezsilnej zlosci pomaszerowalam do kiosku nr 3. Jak wyzej. Zatrzymalam sie, zeby pomyslec (!). Mialam do wyboru: kontynuowac poszukiwania, kupic jakas inna gazete albo wrocic do domu. Zdecydowalam sie na to ostatnie rozwiazanie. Cholera. Znowu nie dowiem sie, co slychac u naszych elit. Kto kogo okradl, oszukal, ile ukradziono zboza i jakie nowe propozycje filmowe ma pan Berlusconi. Nic dziwnego, ze humor mi sie spieprzyl. Tak jakby wczesniej nie byl wystarczajaco spieprzony.
Pojde spac. O szostej. Mam swiete prawo. Dobranoc