Komentarze: 3
Czary-mary, skonczylam klase.
Hokus-pokus, odebralam swiadectwo.
Abrakadabra, smutno mi. Przerazliwie. Nie mam pojecia, co ja ze soba zrobie w ciagu tych dwoch miesiecy.
Czary-mary, skonczylam klase.
Hokus-pokus, odebralam swiadectwo.
Abrakadabra, smutno mi. Przerazliwie. Nie mam pojecia, co ja ze soba zrobie w ciagu tych dwoch miesiecy.
Nudzilo mi sie w nocy...
W moim pokoju stalo drzewo. Dab. Wiedzialam, ze rzecza niepowazną jest uprawa takich duzych roslin na dywanie, ale nie moglam sie powstrzymac – kocham przyrode. Przez cale zycie marzylam o tym, zeby budzic sie i zasypiac w cieniu zlowieszczo rozczapierzonych galezi. Kiedy szansa sie w koncu pojawila, nie omieszkalam z niej skorzystac. Moje drzewo, calkiem dorosle zreszta, dało mi wiecej niz oczekiwalam: radosc z powodu wiosennej zieleni oraz nostalgie brunatnych lisci w pazdzierniku. Nie zbieralam ich z podlogi. Czekalam, az zasypia caly pokoj, a potem robilam zdjecia. Mnostwo zdjec. Najczesciej staralam sie uchwycic sam moment opadania lisci, te chwile lotu miedzy sufitem a dywanem. Nigdy jednak tych zdjec nie wywolywalam, jakby w obawie, ze trzezwy rzut oka na papier polozy kres mojemu szczesciu. Poprzestawalam na wyobrazaniu ich sobie. Czulam sie calkowicie spelnionym fotografem, bo najwspanialsze prace widzialam zawsze przed oczami. Zainteresowanie ludzi nie bylo mi potrzebne. Nie mialam nawet pewnosci, czy jacys ludzie jeszcze istnieja. Nawet latarnie w tamtym czasie juz nie swiecily na ulicach.
Galezie mojego drzewa mialy w sobie cos przerazajacego. Tak twierdzil On. Przychodzil wieczorami, kiedy juz zasypialam, i rzucal bezczelne spojrzenia to na mnie, to na obiekt mojej dumy. Rzadko rozmawialismy. Czasami przyznawal, ze chcialby zrobic cos, zeby zostac. Pytalam, co konkretnie. Milczal. Mowily za niego tylko te slepia blyszczace w ciemnosci. Balam sie, ze moze zdecydowac sie na krok, ktorego nie bede potrafila usprawiedliwic. Tak sie jednak nie stalo. Krzeslo, szarpniecie, ucisk, brak oddechu – umialam to wszystko zrozumiec. Zostal. Z powiekami spuszczonymi na fluorescencyjne oczy jak kurtyna. Nie zdazylam mu juz nawet powiedziec, ze sztuki Becketta znam od dawna na pamiec.
Na galeziach czesto siadywaly ptaki. To wlasnie one podpowiedzialy mi ktoregos dnia, ze moge miec do czynienia ze zlym drzewem. Takim, ktore sie nigdy nie zestarzeje i nigdy nie umrze, chocby nawet caly swiat stracil racje bytu. Radzily, zebym je wyciela. Siekiere znalazlam pod lozkiem. Nie chcialam tego robic. Plakalam. Wnetrze mojego drzewa bylo plynne, czerwone. Strasznie bolalo. Zdazylam tylko pomyslec „Nie!”. Albo „Nie teraz!”. A moze nic nie pomyslalam. Strach. Sciany wolno okryla mgla.
Rozlano atrament. Natychmiast zastygl i stal sie krukiem, ktory gwaltownie uwolnil sie z mojego snu, rozrywajac mi powieki od wewnatrz. Wzbil sie nad lozkiem i kolowal, oszolomiony biela scian. Krzyczalam. Oni gladzili mnie po wlosach. Grabiami. A moze to zreszta byly rece. Mowili przy tym cos w obcym jezyku; pewnie chcieli mnie uspokoic. Kruk zmeczyl sie szybko i usiadl na drzewie. Bo ono nadal tu stalo. Mozliwe zreszta, ze to bylo juz inne drzewo. Albo inna ja. Nie wiem. Serce znowu zaczelo bic. Wyrok zapadl: czterdziesci lat dalszego zycia w zawieszeniu na wiecznosc. Cholera. Sedzia jak zwykle przekupiony.
Teraz znowu jestem w domu. Drzewo mieszka tu w dalszym ciagu, ale nie moge juz robic mu zdjec. Nie mam reki. Prawej. Niedobrze. Juz nigdy nie bede prowadzic pamietnika. Ani samochodu. Wygladam koszmarnie - czeka mnie przymusowa abstynencja do konca swiata. Nawet ten garbus spod trojki mnie nie chce. Pytalam. Rozesmial sie tylko.
Latarnia sie zaswiecila, a chodnikiem suna ludzie. Chyba moi dawni znajomi. Wiec jednak zyja. Niech im bedzie. Patrze w tamta strone i wiem, ze powinnam krzyknac, machnac kikutem na powitanie i usmiechnac sie zachecajaco, ale nie robie tego. W ogole nic nie robie. Czyli umieram. Nastepny kruk trzepocze skrzydlami pod sciana moich powiek. Na prozno. Z tego snu nie zdolaja mnie juz obudzic.
Najpierw pilam. Pozniej lezalam na dywanie, zastanawiajac sie, dlaczego ten sufit nie spada. Stanelam przed lustrem. Powiedzialam sobie kilka slow prawdy, smiejac sie i placzac na przemian. Wreszcie scielam sobie brwi. Nozyczkami. Efekt jest interesujacy, tyle tylko, ze przy okazji troche sie podrapalam. Gdzies w okolicach drugiej zasnelam na podlodze, a godzine pozniej obudzilam sie juz w lozku. Dziwne. Czyzby ktos mnie zaniosl?
Dzisiaj nic mnie nie boli. Jestem tylko jakas otepiala. Mieszkanie wyglada tak, jakby odbyla sie w nim impreza dla kilkunastu osob, a ja zupelnie nie umiem wyobrazic sobie jego sprzatania. Tylko butelki wyrzucilam. Nadal moge udawac, ze znam alkohol wylacznie z ksiazek Hlaski i niesamowicie inteligentnych filmow dydaktycznych, jakimi katuje sie mnie w szkole. Takich, gdzie starsza pani pokazuje widzom butelke, a potem ostentacyjnie wyrzuca ja do kosza. Scence tej obowiazkowo towarzyszy komentarz: „Oto odpowiedzialna przedstawicielka odpowiedzialnej czesci spoleczenstwa”. Jest w tym nawet troche racji. Ale mnie ta odpowiedzialnosc specjalnie nie interesuje.
W radiu codziennie informuja, ze lato zaczelo sie na dobre. Mdli mnie juz od tego ich radosnego tonu. Nienawidze lata. Nienawidze slonca, upalu, ludzi smiejacych sie glupio z nie wiadomo czego na kazdym kroku. Najchetniej wyjechalabym gdzies na te dwa miesiace, ale chyba mnie nie stac.. Musze wytrzymac. Co roku to sobie powtarzam. Ale czy naprawde MUSZE?
.
Wykasowalam poprzednia notke. Nie wiem, po co ja wlasciwie napisalam. Chyba bylam wsciekla Teraz nie mam juz sily na takie bzdury, wiec raczej nie wroce do tematow europejskich. W ogole trace ochote do prowadzenia tego bloga.
Najbardziej samotna czuje sie wtedy, kiedy jestem z drugim czlowiekiem. Mam wrazenie mijania sie, zwiekszania dystansu z kazdym powiedzianym slowem. W czyims towarzystwoe moge sypac dowcipami i zasmiewac sie do lez... a kiedy zostaje sama, chce mi sie wyc w poduszke. Nie mam pojecia, w ktorej sytuacji jestem szczera, a w ktorej gram. Nie wierze w dualizm. W ogole w nic nie wierze; byc moze to jest wlasnie zrodlo moich problemow. Ocalic moglaby mnie chyba tylko gwaltowna milosc do Ozyrysa. Albo chociaz do gumy orbit bez cukru.
Uswiadomilam sobie dzisiaj, ze koniec mojego swiata jest rownoznaczny z koncem Waszego. Jesli zdecyduje sie zniknac, Wy znikniecie razem ze mna. Bzdura jest twierdzenie, ze kazdy czlowiek umiera tylko raz – robimy to codziennie, powiedzialabym nawet: rutynowo. Schodzimy w szpitalach, w domach, na dworcach i wojnach, w katastrofach wszelkiego rodzaju, w zamachach terrorystycznych i wskutek udlawienia sie pestka pomaranczy. Jeden wielki zgon rozlozony na miliardy cial. A ja mimo wszystko nadal twierdze, ze boje sie smierci. Tego atawizmu nie da sie tak latwo wykorzenic.