Zbliza sie do nas
lek: ma twarz
ze sniegu zielonego jak fosfor lub kosc
sprochnialego drzewa.
Wklada nam do ust
dlon i juz
jemy ja wysysajac jakby z sopla sok
idacy do serca.
Daje nam swej pic
krwi i szpik
mozgu wyjesc musimy mu z czaszki az dno
o zeby zazgrzyta.
Wiemy, ze to jest
krew, co nie
przyjmie sie w naszych zylach, zeby mogly nia
do woli oddychac.
Wiemy, ze to jest
szpik jak krew
trujacy: po nim nasze trzewia beda w glos
zawodzily: zdrada!
Ale lek jak bol
nie byc juz
nie moze: nas bez niego nie ma i on
bez nas nie przeraza.
On mial podobno tzw. schizy ("zajebiste schizo", jak przeczytalam na forum jednej ze stron mu poswieconych). A ja chyba jestem tylko pozerka. Chociaz nie do konca. Kiedys pewna pani zasugerowala moim starym, ze powinni pojsc ze mna do psychiatry. Nie posluchali. Ha, to byl powazny blad z ich strony.
Dodaj komentarz