Komentarze: 1
O szkole przewaznie nie chce mi sie pisac, bo ani to ciekawe, ani madre, ani przyjemne. Ale jedna sprawa z nia zwiazana mocno mnie ostatnio absorbowala: polmetek. Oczywiscie od poczatku wiedzialam, ze nie pojde – to nie podlegalo dyskusji. Niestety, moja ukochana klasa zaczela nalegac. Wiadomo, ze im wiecej osob nie przyjdzie, tym wyzsze koszty dla pozostalych. Ale w tym wypadku postawilam na swoim. I znowu wszyscy patrza na mnie spode lbow: zlamalam klasowa solidarnosc, dokonalam zamachu na swietosci i generalnie jestem be. Do diabla z tym. Nie musze sie kazdemu z osobna spowiadac ze swojej nienawisci do takich imprez. I tak by pewnie nie zrozumieli. Nie mam zreszta do nich pretensji. Trzeba byc mna, zeby pojac pewne rzeczy.
Matce powiedzialam, ze nie ide, wiec bedzie mogla zaoszczedzic 40 zlotych. Wlozylam duzo wysilku w to, zeby brzmiec naturalnie, bez smutku czy zalu. Chyba nie do konca mi sie udalo, bo zaproponowala, ze mimo wszystko da mi te pieniadze. Nie protestowalam. Kupie sobie jakas plyte, Preisnera na przyklad.
Staram sie wmowic sobie, ze ta historia nic dla mnie nie znaczy. To nieprawda. Znaczy. Nie chce mi sie pytac „dlaczego ja?”, poniewaz stalo sie to juz nudne. Tym bardziej, ze powod prawdopodobnie nie istnieje. Po prostu – mialam pecha. Moge to albo zaakceptowac i zyc dalej, albo... nie. Sytuacja wyglada bardzo klarownie.